sobota, 10 kwietnia 2021

The Beatles - "Please Please Me" (1963)

 


John Lennon, Paul McCartney, George Harrison, Ringo Starr - z pewnością nikomu z nas nie trzeba przedstawiać tych czterech postaci, które niesamowitym zbiegiem okoliczności stworzyły najpopularniejszy zespół wszechczasów - The Beatles. Czwórka z Liverpoolu nieprzerwanie od 2016 roku stanowi mój ulubiony zespół i niedościgniony wzór jeśli chodzi o komponowanie niebanalnych muzycznie, chwytliwych utworów. Do muzyki Beatlesów długo jednak dojrzewałem - wcześniej uległem błędnemu wrażeniu, iż jest to muzyka pozbawiona artystycznej wartości i miałka - oj jak bardzo się myliłem :). Dostrzegać niebywałe piękno kompozycyjne twórczości Brytyjczyków zacząłem, gdy będąc początkującym gitarzystą zapragnąłem nauczyć się grać kilku z ich wcześniejszych kompozycji i rozpocząłem ich muzyczną analizę. Z miejsca zaskoczyło mnie bogactwo pod względem harmonii, rytmu i interesujących akordów, zapożyczanych niejednokrotnie z jazzu, broadwayowskiego musicalu, czy hitów wytwórni Motown. Nie wstydzę się więc powiedzieć, że wcześniejsza twórczość Beatli jest dla mnie równie imponująca muzycznie, co ich późniejsze dokonania. Z resztą sami to zobaczycie po moich ocenach.

Przy poznawaniu dyskografii Beatlesów nie powinno się moim zdaniem pomijać żadnego albumu. Każde ich wydawnictwo, począwszy od recenzowanego dziś debiutu, a zakończywszy na Abbey Road (czy też Let It Be - jak kto woli) to podręcznik świetnego, ponadczasowego popu i rocka, powstałego dzięki bogatym gustom muzycznym całej czwórki i ich ambicji by zawsze prześcigać konkurencję. 

Zanim przejdę do właściwej recenzji, chciałbym pokrótce przedstawić "origin story" Beatlesów. Chłopaki urodzili się w trakcie II Wojny Światowej i, dorastając w latach czterdziestych XX wieku, byli świadkami odbudowy wojennych zniszczeń, a także ogólnego smutku panującego w Anglii po ciężkim konflikcie. Żaden z nich nie miał lekkiego dzieciństwa. John, wychowywany przez ciotkę Mimi, pozbawiony był matczynej i ojcowskiej miłości, wcześniej zmuszony był wybierać pomiędzy dwojgiem rodziców. Na skutek tych traumatycznych wspomnień stał się bardzo trudnym młodzieńcem, uwielbiającym bójki, dziewczyny i rozróby. W głębi serca posiadał jednak niezwykle artystyczną duszę - od małego pisał zabawne wierszyki i wymyślał sprytne gierki słowne - czytywał też nałogowo poezję. Paul dorastał w szczęśliwej rodzinie, jednak bardzo wcześnie stracił matkę - miał wtedy zaledwie 14 lat. Za sprawą ojca  - jazzowego pianisty i trębacza - wykształcił w sobie pasję do muzyki. Niedługo po śmierci matki zaczął komponować swoje pierwsze utwory, które nawet dzisiaj odsłaniają niebywały talent młodzieńca do pisania zaraźliwych, pięknych melodii. W 1954 roku, podczas jazdy szkolnym busem, poznał innego bohatera tej historii - George'a. Dzieciństwo Harrisona było chyba najbardziej zwyczajne. Wychowywany w skromnym domu, zaczął się interesować muzyką pod wpływem matki, która w ciągu dnia uwielbiała słuchać radia i głośno podśpiewywać w rytm nadawanych piosenek. Najmłodszy Beatles prędko zainteresował się gitarami i postanowił nauczyć gry na tym instrumencie. Wspólne muzyczne zainteresowania sprawiły, że bardzo łatwo nawiązał nić porozumienia z Paulem, co dało początek pięknej przyjaźni. Ringo, urodzony jako Richard Starkey, nie miał zbytnio kiedy nacieszyć się beztroską dzieciństwa. To dlatego, że był bardzo chorowity i większość czasu spędzał w szpitalu lecząc albo choroby, albo powikłania po nich. Mimo to rozwinął w sobie miłość do muzyki i został rozchwytywanym perkusistą. 

Dla całej czwórki, jeszcze zanim się poznali, najważniejszy był rock and roll. Gdy w 1956 roku usłyszeli w radiu Heartbreak Hotel Elvisa, nic nie było już takie jak dawniej. Szara codzienność zyskała kolor, a życie cel. Celem tym stało się założenie zespołu. Najbardziej chyba poruszony całym tym zjawiskiem okazał się John - od rana do wieczora zadręczał nierozumiejącą tej nowej muzyki Mimi opowieściami o swoim nowym idolu i długie minuty spędzał przed lustrem, chcąc uformować swoje włosy w kaczy kuper. Mniej więcej w tym czasie odnowił też kontakt z matką, która kupiła mu pierwszą gitarę, dzięki czemu chłopak mógł zacząć wcielać swoje marzenia w życie. Wraz ze szkolnymi kolegami założył zespół The Quarrymen, do którego szybko dołączyli Paul i George, gdy ten pierwszy w 1957 roku przypadkowo znalazł się na ich występie. Zanim zespół na dobre się rozkręcił nastąpiła druzgocąca osobista tragedia. 15 lipca 1958 matka Johna zginęła w wypadku, co na długie lata pchnęło wrażliwego i gniewnego młodzieńca w smutną spiralę frustracji, agresji, żalu, ale też natchnienia muzycznego. The Quarrymen przez następne miesiące zawzięcie koncertowali wykonując covery ukochanych utworów, jednocześnie powoli komponując swoje własne. W sierpniu 1960 roku zmienili swoją nazwę na The Beatles i, łapiąc nadarzającą się okazję, popłynęli do Hamburga, gdzie brytyjscy rockandrollowcy cieszyli się niezwykłą popularnością. Grając w tamtejszych ciemnych klubach doskonalili swoje umiejętności muzyczne i showmańskie. Tam też poznali Ringo, który cieszył się niemałym uznaniem wśród liverpoolskich zespołów. Przez następne dwa lata Beatlesi kursowali pomiędzy Hamburgiem a Anglią, zyskując niezłą popularność i rozgłos. Podczas jednego z koncertów w liverpoolskim klubie The Cavern poznali niejakiego Briana Epsteina. Młody mężczyzna był już właścicielem prosperującego sklepu muzycznego i dostrzegł w Beatlesach ogromny potencjał. Prędko zaprzyjaźnił się z zespołem - okazało się, że wszyscy nadają na tych samych falach, nie minęło więc wiele czasu, a stał się managerem Beatlesów. 

Brian od razu zaczął poszukiwania wytwórni, która podpisałaby kontrakt nagraniowy z zespołem. Przedtem jednak odpowiednio złagodził image Beatlesów, zmieniając ich skórzane kurtki w szykowne garnitury. W końcu udało mu się wynegocjować kontrakt z wytwórnią Parlophone i cała czwórka mogła wreszcie rozpocząć pierwszą sesję. Nie wszystko jednak poszło tak jak powinno. Producent George Martin narzekał na bardzo amatorską grę ówczesnego perkusisty Pete'a Besta. Beatlesi szybko zamienili go więc na Ringo Starra, co dało początek ich właściwemu składowi. Tak sformowany zespół był wreszcie gotów na nagranie swojego debiutu. 

Please Please Me to, oprócz dziwacznego Yellow Submarine, najmniej przeze mnie lubiana płyta Beatlesów. Całość brzmi z oczywistych względów bardziej jak wersja demo tego, na co ich stać. Największą wadą wydawnictwa jest zatrzęsienie coverów, co nie wynika bynajmniej z małej weny twórczej zespołu - mieli oni w swoim portfolio już wtedy dziesiątki własnych kompozycji. Covery same w sobie nie są nawet jakimś dużym zarzutem z mojej strony, nie winię przecież o to Elvisa czy Sinatry, którzy nigdy nie napisali w całości swojego utworu. Mój problem tkwi bardziej w jakości dobranych kawałków, zarówno autorskich, jak i cudzych. A Taste Of Honey to przyjemny musicalowy kawałek, ale jest on dość nijaki mimo świetnego wokalu Paula. Podobnie rzecz ma się z Chains. Jeśli chodzi o obecne tu autorskie utwory, poziomem nie rozpieszczają Love Me Do i P.S. I Love You. Pierwszy z nich to jeden z najbardziej znanych fragmentów albumu. Jest to bardzo urokliwa piosenka, ale niejako krzywdzi reputację wczesnej twórczości Beatlesów przez swój bardzo amatorski poziom kompozycyjny. Przejdźmy teraz do pozytywów. Umieszczenie na początku tracklisty I Saw Her Standing There to było genialne posunięcie - rozpoczynające utwór odliczanie tworzy świetny efekt. Sam kawałek to podręcznikowy przykład tego, jak należy pisać rock and rolla bez popadania w niepotrzebną sztampę - w melodii próżno szukać utartych bluesowych schematów i powtórzeń. Dodatkowym atutem jest dość długa melodyjna solówka Harrisona. Lubię często wracać do drugiego w kolejności Misery za sprawą akompaniamentu pianina, na którym zagrał sam George Martin i nieco bardziej posępnego klimatu. Najlepsze są jednak tytułowe Please Please Me i There's A Place. To, co dzieje się tutaj na poziomie harmonii, melodii i wokalu jest nie do opisania i stanowi obiecującą zapowiedź tego, co Beatlesi zaproponują już niedługo. Przenikające się głosy Johna i Paula brzmią jakby były wprost stworzone do tego, by razem śpiewać. Szczególnie mocno lubię ten pierwszy kawałek dzięki chwytliwemu przedrefrenowemu buildupowi i czarującej harmonijce. Spośród coverów najlepiej wypadają balladowe Anna (Go To Him), Baby It"s You, Boys i Twist And Shout. Dwa pierwsze to klimatyczne, powolne ballady z fantastyczną interpretacją wokalną Lennona. Z kolei Boys jest popisem Ringo - jego głos wypada tutaj doskonale, a nonszalancka, stylowa perkusja świetnie napędza całość. Zamykające płytę Twist And Shout jest prawdopodobnie moim ulubionym wokalnym popisem Johna. Muzyk ze zdartym po całodniowej sesji gardłem ostatkiem sił wgryza się w tekst, dostarczając szczere, nieco desperackie wykonanie, którego ciężko nie zapętlić po pierwszym przesłuchaniu. 

Debiutancki krążek Beatlesów to solidna porcja popu na niezłym poziomie. Niestety zachowawczość, nieoszlifowanie i okazjonalna nijakość niektórych kawałków stawia go nieco w tyle za każdą kolejną regularną płytą Czwórki. Zdecydowanie najkorzystniej wypada tutaj Lennon, który dostarcza najwięcej wokalnej uczty i najczęściej zwraca na siebie uwagę słuchacza. Ponadto autorskie piosenki chłopaków niezaprzeczalnie pozwalają na zauważenie nieprzeciętnego talentu kompozytorskiego zespołu i, ze względu na dość małą ich ilość, zostawiają duży niedosyt. Mimo pewnych bolączek płyty tej nie wypada nie znać i z czystym sumieniem polecam właśnie od niej zacząć poznawanie twórczości The Beatles. W ten sposób otrzymuje się bowiem najpełniejszy obraz postępu, który zespół poczyni w bardzo krótkim czasie.

Moja ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz