czwartek, 8 kwietnia 2021

Historyczna pierwsza recenzja! - Elvis Presley - "Elvis Presley" (1956)

 


Na temat mojej pierwszej recenzji wybrałem debiutancki longplay Elvisa Presleya. Jest to może niecodzienny wybór, aczkolwiek dla mnie w pewien sposób symboliczny, bowiem od tego właśnie artysty zacząłem na poważnie podchodzić do muzyki, której słucham. Wcześniej niespecjalnie zwracałem uwagę na wykonawców, czy też albumy i styl - muzykę dobierałem bardzo losowo i z niskim poziomem świadomości. Swoją przygodę z Elvisem zacząłem od zwyczajnej, pirackiej, składanki z największymi przebojami w wakacje 2013 roku w gimnazjum. Jako że do tego czasu miałem już za sobą długie sesje w grze Mafia II, stylistyka rock and rollowa była mi już w pewien sposób bliska - w radiu tam rozbrzmiewającym można usłyszeć garść szlagierów tego gatunku. Stopniowo, gdy hity mi się dostatecznie spodobały i ograły, sięgnąłem po regularne albumy Presleya i szybko odkryłem, że rock and roll nie jest jedynym gatunkiem, który piosenkarz interpretował w bardzo do mnie przemawiający sposób. O tym jednak napiszę coś więcej przy okazji jego kolejnych wydawnictw.

Myślę, że w tym miejscu warto byłoby nieco przybliżyć samą postać piosenkarza, bowiem mam wrażenie, że w Polsce mało jest jasny fenomen tego wykonawcy. Elvis przyszedł na świat w Tupelo w stanie Missisipi, 8 stycznia 1935 roku. Od małego nasiąkał wszelakimi rodzajami popularnej wtedy w USA muzyki. Ameryka w tamtych czasach charakteryzowała się wszechobecnym selekcjonowaniem ludzi ze względu na rasę, stosowało się to również w muzyce. Rozgłośnie radiowe muzykę białych wykonawców puszczały białym, a czarnoskórych - czarnoskórym. Country, gospel i blues rozumiano jako gatunki, których wręcz nie powinno się ze sobą mieszać, a każdy z nich ozaczano jako muzykę dla konkretnej rasy. Elvis, dorastając w skrajnej biedzie, wolny był od tego rodzaju uprzedzeń czy kategoryzacji i jak gąbka chłonął subtelności właściwe dla tych trzech gatunków, co potem miało swoje odzwierciedlenie w jego twórczości. Gdy w 1948 roku wraz z rodzicami przeprowadził się do legendarnego już Memphis, uwielbiał w wolnym od zajęć i obowiązków czasie, przechadzać się po dzielnicy zamieszkałej w większości przez czarnoskórą ludność, gdzie zawiązał wiele przyjaźni i "nauczył się" rozumieć cechy charakterystyczne różnych stylów. Szczególną estymą darzył gospel i bluesa, podziwiając takich wykonawców jak B.B. King, czy Howlin" Wolf. Jednocześnie był wielkim fanem popularnych wtedy croonerów, takich jak Frank Sinatra i Dean Martin. Nie jest natomiast jasne, kiedy dokładnie zapałał pasją do muzyki samej w sobie, być może miało to miejsce już w pierwszych latach jego życia, gdy ojciec kupił mu na jedne z pierwszych urodzin gitarę zamiast roweru, z tej prostej przyczyny, że była po prostu tańsza. 

Życie w Memphis płynęło powoli swoim torem. Elvis w czasach szkolnych brał udział w kilku konkursach talentów. W jednym z nich zajął drugie miejsce, a od nauczyciela muzyki usłyszał, że zdecydowanie nie powinien podążać dalej w tym kierunku. Często też padał ofiarą szkolnych dręczycieli za sprawą ubierania się w bardzo ekscentryczny jak na tamte czasy sposób i długie włosy uczesane w stylu pompadour. Tego typu niepowodzenia i zmartwienia nie zraziły go jednak do tego, by podążać za swoją pasją i pewnego dnia w 1953 roku, osiemnastoletni Elvis wkroczył do studia Sun Records, by nagrać dla swojej mamy urodzinową płytkę, na poczet której wybrał łzawą balladę z lat czterdziestych - My Happiness. To teraz już historyczne nagranie odsłania niebywałą wrażliwość muzyczną młodzieńca, chociaż samo wykonanie jest oczywiście bardzo amatorskie. Właściciel studia Sam Phillips nie był zachwycony efektem tej sesji i szybko zapomniał o Elvisie. Pracująca wspólnie z Samem Marion Keisker dostrzegła jednak od razu drzemiący w chłopaku potencjał i, gdy rok później potrzebny był Phillipsowi nowy, nieznany szerzej talent, momentalnie przypomniała mu o Elvisie. Ten w podskokach przybiegł do studia i, po uzyskaniu wolnej ręki od Sama, zaczął brzdąkać na gitarze i nieśmiało śpiewać kilka znanych mu standardów. Sam do sesji tej zaprosił również gitarzystę Scotty'iego Moore'a i basistę Billa Blacka, którzy później staną się wieloletnim zespołem i przyjaciółmi Presleya. 

Cała sesja szła jak krew z nosa - Elvis był zbyt stremowany, a jego repertuar za mało oryginalny - Phillips szukał bowiem czegoś, czego jeszcze nie było, a chłopak jak na razie nie umiał sprostać zadaniu. W pewnym momencie, gdy Sam już był gotów zrezygnować i odprawić młodzieńca z kwitkiem, Elvis przypomniał sobie bluesa - That's All Right (Mama) Arthura Big Boya Crudupa. Szybko okazało się, że chłopak wykonuje go w sposób zupełnie inny niż w oryginale, łącząc klasyczną bluesową melodykę kawałka z bliżej nieokreśloną energią i spontanicznością, co w efekcie zaowocowało jednym z pierwszych utworów w stylu rockabilly (wczesna forma rock and rolla). Dodatkowo w ciekawy sposób zmieniał tekst, co również miało wpływ na charakter całości. Interpretacja młodzieńca okazała się dokładnie tym, o co Samowi chodziło - interesującą hybrydą wpływów tradycyjnych białych artystów z duchem muzyki gospelowej i bluesowej. Napełniony nową wiarą w siebie i nieco zdziwiony pozytywnym odbiorem Elvis od tego momentu rozpoczął tworzenie podwalin pod swój charakterystyczny styl, z którego znany jest do dzisiaj. Reszta sesji poszła jak z płatka. W przyszłej ikonie muzyki coś się odblokowało i jak z rękawa wyciągał kolejne ukochane utwory, interpretując je z porównywalnym poziomem entuzjazmu i kreatywności. Na Samie ogromne wrażenie zrobił słuch chłopaka, który bez problemu był w stanie przypomnieć sobie i zagrać piosenki, które zasłyszał chociażby tylko raz we wczesnym dzieciństwie. That's All Right, po zaniesieniu do miejscowego DJ'a, szybko stało się lokalnym hitem, a kariera Elvisa powoli zaczęła nabierać rozpędu. 

W okresie 1954-1955 Elvis wraz z zespołem nagrywał dla Sun kolejne utwory, co i rusz interpretując je na swój sposób, całkowicie zmieniając ich brzmienie, co sprawiło, że oryginalne wersje ciężko wręcz wziąć za ten sam utwór. Oprócz sesji chłopak intensywnie koncertował po pobliskich miastach wszędzie wzbudzając masową histerię wśród młodzieży, poruszał się bowiem niezwykle odważnie na scenie, a jego styl śpiewania zdecydowanie wyróżniał się na tle popularnych wtedy muzyków country. Szybko jednak okazało się, że Phillips nie jest w stanie odpowiednio dobrze pokierować karierą młodzieńca, z uwagi na brak pomysłów i środków na ten cel. Pewnego dnia, we wczesnym 1955 roku, na występie Elvisa pojawił się niejaki Tom Parker zwany Pułkownikiem, który później stał się jego managerem. Ich wyboista współpraca trwała aż do końca krótkiego życia Elvisa. 

Parker miał niezwykły talent do marketingu i wyszukiwania korzystnych ofert. Na początku 1956 roku zakontraktował Elvisa w wytwórni RCA. Zdolności negocjacyjne Pułkownika objawiły się tu w pełnej krasie, bowiem ten uzyskał bardzo dobry układ z kierownikiem Stevem Sholesem. RCA pokładało wielkie nadzieje w obiecującym młodym artyście i niemalże natychmiast przystąpiono do nagrań. Wraz ze styczniem 1956 roku rozpoczęły się sesje do pierwszego longplaya. W tych "przedbeatlesowych" dniach o albumach nie myślano jednak jako o jednej całości, a raczej jako o luźnym zbiorze piosenek, tak samo potraktowano też zwyczajnie zatytułowany "Elvis Presley" krążek. Dlatego też zawartość albumu obejmuje zarówno utwory z Sun, i z RCA.

Płytę otwiera klasyczny już rocker Blue Suede Shoes. Utwór ten, napisany przez Carla Perkinsa, został wykonany przez Elvisa z porywającą energią i entuzjazmem. W pełnej krasie słychać tu jego charakterystyczne przeskoki o oktawę w krótkim czasie i od razu rozpoznawalną zabawę tembrem głosu. Już tutaj można zauważyć imponujące bogactwo brzmienia głosu piosenkarza, który w jednym momencie brzmi nisko i dojrzale, a w drugim niemalże jak wysokogłosowy tenor. Dodatkowo świetna jest gra muzyków, Moore zwraca na siebie uwagę pomysłową solówką, a nieco big bandowa perkusja dodaje ciekawego smaczku całości. Moim zdaniem nagranie to nie zestarzało się ani o jotę i dalej czuć w nim pewną świeżość. Cały album jest o dziwo dość zróżnicowany. Usłyszeć możemy tutaj bowiem kilka ballad w stylu country - moją ulubioną jest spopularyzowany w swingu klasyk Blue Moon. Jest to kolejny przykład inwencji Elvisa, który ten big bandowy utwór przekształcił w intymną, powoli się snującą odę o tęsknocie za miłością. Dodatkowo ciekawym artystycznie elementem jest przeszywający head voice, którym piosenkarz posługuje się, nadając całości lekko psychodeliczne odczucie. Na wyróżnienie zasługuje jeszcze cover I Got A Woman Raya Charlesa. Młodzieniec zupełnie odmienił tożsamość utworu nadając mu cechy raczej przejażdżki rollercoasterem, porywająco bawiąc się głosem. Świetne wrażenie robi również niespodziewane spowolnienie pod koniec, zakończone zaskakującą eksplozją wokalną. Jest to jeden z tych albumów, które najlepiej rozumie się, słuchając całości, ponieważ wymienione przeze mnie zalety można przyporządkować każdemu znajdującemu się tu utworowi. Mimo korzystania z podobnej melodyki w niektórych kawałkach, poszczególne piosenki łatwo rozróżnić i nie ma się wrażenia niepotrzebnego recyklingu. Mało tego, sposób, szczerość i różnorodność śpiewu wokalisty sprawia, że każdy utwór zyskuje dużo własnej tożsamości i niezwykle porywa.

Album po wydaniu od razu stał się ogromnym hitem i zapewnił Elvisowi genialny start długiej i owocnej kariery - to właśnie tej płyty słuchali John Lennon, Paul McCartney, Keith Richards, Jimi Hendrix i inni niezliczeni wpływowi muzycy. Na pewno jest to rzecz dla ludzi gotowych przymknąć nieco oko na naiwność tej muzyki i potrafiących wybaczyć pewne niedociągnięcia produkcyjne i archaizmy. Ja jestem jedną z tych osób i, biorąc pod uwagę duży wpływ na rozwój muzyki w kolejnych latach, a także moją subiektywną przyjemność ze słuchania uważam, że album ten zasługuje na maksymalną ocenę.

Moja ocena: 10/10 

1 komentarz:

  1. Lubię i doceniam ten album, ale że względu na 'naiwność tej muzyki'u mnie tylko 8/10.

    OdpowiedzUsuń